Wczoraj pod jedną z galerii handlowych zaliczyłem mikro-dzwoneczek moim drugim bolidem - "zabytkowym" (bo 20-letnim

) mondziakiem kombi. Z mojej niekwestionowanej winy, bo zatrzymałem się, wrzuciłem wsteczny i cofnąłem o 1,5 metra nie patrząc, czy ktoś już za mna stoi, czy nie. W ostatniej chwili przed "przyłożeniem" depnąłem na maxa po heblach, bo zauważyłem w lusterku wstecznym obiekt, którego przed chwilą tam nie było. Tak więc - już z nogą na hamulcu - puknąłem swoim zderzakiem w zderzak koleżki za mną. Z 17-letniej vectry wyskoczył buc z ryjem, zaczął sie pultać i rzucać mięsem, co najmniej tak, jakbym mu żonę na imprezę gang-bang zabrał. Popatrzył NA SWÓJ NIEUSZKODZONY SAMOCHÓD i mając rentgena w oczach od razu stwierdził, że pewnie rozwaliłem mu chłodnicę, skrzywiłem wiatrak na niej, że zapinki zderzaka połamane, więc zderzak do wymiany i pewnie jutro cały samochód mu się rozpadnie - mimo, że po moim puknięciu NIE MA NAJMNIEJSZEGO ŚLADU... Z poczucia odpowiedzialności obejrzałem jego samochód i nie znalazłem nic, co wskazywałoby na jakiekolwiek uderzenie. Ślady były wyłącznie na moim tylnym zderzaku. Gościu bez dyskusji zadzwonił po policję, bo - jak wspomniałem - twierdził, że samochód na pewno ma ukryte uszkodzenia, które "wyjdą" później.

Nie chciał żadnego oświadczenia (choć i tak nie miałbym co napisać na temat uszkodzeń w jego pojeździe), nie chciał podjechać ze mną do pobliskiego warsztatu szybkiej obsługi, żeby sprawdzić, czy faktycznie cokolwiek zostało uszkodzone - nie chciał w ogóle ze mną dyskutować.
Poczekaliśmy ze 2 h na patrol drogówki. Przyjechała babeczka z facetem. Na boku gliniarzowi mówię, że wygląda na to, że ten, który zadzwonił, ewidentnie chce wyłudzić jakieś odszkodowanie i zgarnąć kilka złotych z mojego ubezpieczenia. Gliniarz obejrzał jego vectrę i potwierdził, że nie widzi uszkodzeń i że sporządzi raport zgodnie z tym, co widzi. Babeczka też powiedziała mi, że mają poważniejsze sprawy, niż przyjeżdżanie do kolizji, których praktycznie nie było i rozumiała, że trafiłem na pieniacza-potencjalnego naciągacza. Poleciła mi samodzielnie zrobić dokładne zdjęcia "poszkodowanego" samochodu na miejscu kolizji.
Niestety, ponieważ już przyjechali, a jakaś kolizja W ZASADZIE faktycznie miała miejsce, sprawdzili nasze papiery, trzeźwość i wypisali mi to, co musieli:
250 PLN i 6 pkt. Gliniarz nie omieszkał z uśmiechem pouczyć mnie, że nie muszę spieszyć się z zapłatą, bo od mandatów nie ma odsetek i jak zapłacę np. za 2 m-ce - też będzie dobrze.

Przy gliniarzu wymieniliśmy sie danymi. Gościu przez te 2 godziny ochłonął i mówi przy policji, że właściwie, jak teraz tak patrzy, to najwyraźniej nie będzie przecież nic naprawiał w samochodzie... Szkoda, że nie doszedł do takiego wniosku zanim przyjechał patrol...

Dziś dostałem od niego SMS'a, że nie będzie zgłaszał zdarzenia do firmy ubezpieczeniowej i że nie muszę się martwić o swoje zniżki. Super, tylko - powtarzam - szkoda, że od razu na to nie wpadł...
To tyle mojej przydługiej opowieści
Miejcie oczy wokół głowy, bo zawsze możecie trafić na idiotę.
